Rozdział 697
Dziki uśmiech pojawia się na mojej twarzy, gdy skupiam wzrok na kuli papieru i podpalam ją, zanim jeszcze przestanie się toczyć. Wystarczy sekunda dłużej, by pociągnąć wiatr Luki i unieść ogień wyżej, tworząc maleńki wir ognia tuż nad stołem, zasilając go mocą Jacksona, gdy sam papier całkowicie się rozpadnie.
Eksperymentując, zachowując dużą ostrożność, naciskam na wiatr, unosząc płomienie w powietrze i pozwalając im się kręcić.
Kiedy czuję, że mam pełną kontrolę, pozwalam mu jechać, napędzany moimi więzami, ale nie popychając go w lewo ani w prawo. „Więc to trochę tak”, mówię, odwracając się do mojego taty i Rogera ze wzruszeniem ramion.